Obecnie bardzo rzadko chodzę do lokali typu stołówka. Jest kilka powodów.
Po pierwsze, stołówek praktycznie nie ma. A te, które są dostępne - ceny nie są ustalane przy stole. Ceny są tam bliższe cenom kawiarni ze średniej półki, a samoobsługa i wnętrza (a raczej oszczędności na nich) odpowiadają za atmosferę „stołówki”.
Po drugie, gama oferowanych tam dań… powiedzmy, niezbyt logiczna. Jadalnia to miejsce, w którym można zjeść smaczny, niedrogi i obfity posiłek. Ta koncepcja definiuje menu: wszystkie jego pozycje muszą być wcześniej przygotowane lub porcjowane, być w otwartym (lub prawie otwartym) dostępie i nie tracić smaku przez dość długi czas czas.
Dlatego szaleństwem jest dla mnie widok pojemnika gastronomicznego z „francuskim mięsem” w jadalni (na przykład, które po ostygnięciu staje się niejadalne!) Lub coś innego pozycje złożone, które, powiedzmy sobie szczerze, są smaczne tylko wtedy, gdy są przygotowane z gotowych półproduktów, ale „według wniosek ". A jeśli chodzi o steki z czerwonej ryby np. zimne i sztywne, w cenie, która gryzie rękę, to generalnie jestem zniechęcony – kto powinien dać bardzo przyzwoitą ilość za niejadalne?
Wcześniej menu kantyny wyglądało (i nie tylko) o wiele bardziej… logiczne.
Zapamiętaj tę samą śmietanę. Szklanka kwaśnej śmietany (z cukrem lub bez) i bochenek lub kawałek chleba mogłyby być doskonałą, tanią i „tłustą” przekąską. I wiesz, bo diabeł wie, jak dawno nie widziałem śmietany w szklance w żadnej instytucji, która nazywa się „stołówką”. To zrozumiałe – to niekorzystna pozycja…
I tak, śmietanę w jadalni można uznać za danie. I była uważana za danie, jedną z pozycji menu.
Albo tu są zupy… Mimo obfitości produktów i pozornego „bogactwa” menu, gama zup jest teraz bardzo mała. Rzadko znajdziesz zupę mleczną - z makaronem lub ryżem. Wiem, że wielu ludzi ich nie lubi, ale kiedyś jadłem z przyjemnością. A tak przy okazji, te zupy wcale nie czekały na kupującego godzinami, zwykle przygotowywano je kilka razy dziennie - w razie potrzeby, więc nie było w nich nic „rozmoczonego” ani „rozmoczonego” ...
I ryba! Dzień Ryby to czwartek, jeśli ktoś pamięta. Teraz teoretycznie nie ma problemów z rybami we wszystkich zakładach, ale jak już pisałem w większości miejsc, które mają taką nazwę „Jadalnia”, z jakiegoś powodu wolą oszpecić drogi produkt, taki jak czerwona ryba, wycinając z niego i niewyraźnie steki smażenie. Cóż, lub wkładając filet pod skórkę serową do piekarnika. Godzinę po ugotowaniu wszystko jest już niejadalne, nawet po podgrzaniu!
Tymczasem w każdej jadalni znajdowało się „zwykłe danie” – marynowany mintaj lub morszczuk. Było smaczne i świeżo przygotowane - na ciepło lub na ciepło i już schłodzone.
A z przystawek - jajko z majonezem i groszkiem. Prosty, satysfakcjonujący, długo nie traci smaku. Lub kiełbaski - z tym samym groszkiem. Wciąż się zastanawiam, dlaczego groszek jest teraz praktycznie zapomniany i wygnany jako rodzaj przybrania?
Zaaranżowałam ankietę na FB - co ludzie jeszcze pamiętają z tych potraw, które były, a teraz - nie? I dali mi bardzo obszerną listę. Na przykład zapiekanka z twarogiem. Soczysty, miękki, skropiony kwaśną śmietaną (lub skondensowanym mlekiem). Teraz serniki są wszędzie - ale z jakiegoś powodu nie ma zapiekanek! Chociaż syrniki to „zupełnie inny perkal”. Ta zapiekanka może stać i czekać na kupującego, sernik smakuje lepiej z upałem, z upałem.
Lub tutaj omlety gotowane w piekarniku - te same pulchne i bujne. Oczywiście lepiej było je jeść na ciepło - jednak długo nie stagnowały.
A także - wszelkiego rodzaju gulasze mięsne z sosem. I makaron w stylu granatowym.
I to nie licząc wypieków i napojów (mleko, sfermentowane mleko pieczone, kefir, galaretka).
Nie kłócę się, może są gdzieś stołówki, które to wszystko zachowały. Ale nie natknąłem się na takie.
A ty?
Szl. Swoją drogą, jakie inne dania z kategorii „stołówka” pamiętasz?